Podporucznik Seymour Bolten, 1942.
Kilkadziesiąt lat po śmierci mojego ojca, podporucznika Seymour Boltena, w garażu moich rodziców odkryłam schowany tam szarozielony kufer, który okazał się być skrzynią skarbów.
Wielu czytelników tego bloga wie, o jakie skarby chodzi: listy jenieckie, obozowa prasa, czarno białe zdjęcia jeńców – pozujących na tle budynku obozowego szpitala w mundurach zapiętych na ostatni guzik czy prezentujący się na scenie szubińskiego Małego Teatru przebrani w kostiumy sceniczne genialnie wykonane ze skrawków.
Mój ojciec upakował ów kufer po brzegi, Jak miał w zwyczaju, uporządkował dokumenty w pakiety spięte gumką recepturką lub powkładał je w większe koperty. Ogrom zgromadzonych materiałów mnie przytłoczył, więc zdecydowałam się odłożyć badanie zawartości kufra na spokojniejszą chwilę.
Skarby ukryte w kufrze mojego ojca.
Sposobność taka nadarzyła się dekadę później, w styczniu 2015, kiedy to wraz z przedstawicielami Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie (United States Holocaust Memorial Museum) miałam okazję odwiedzić Polskę. Nigdy wcześniej nie byłam w Polsce i zastanawiałam się czy cokolwiek zostało do zobaczenia na terenie byłego Oflagu 64, o którym słyszałam kilka razy w dzieciństwie.
Odkryłam bardzo bogatą w informację stronę internetową Stowarzyszenia Oflag 64 i napisałam do jej twórcy i administratora Elodie Caldwell. Ona z kolei skierowała mnie do Mariusza Winieckiego, lokalnego pasjonata historii tego obozu. Już w pierwszej linijce zwrotnego emaila odpowiedział, że chętnie oprowadzi mnie po terenie byłego obozu.
Nie miałam pojęcia o podróży, która miała się rozpocząć.
Tego popołudnia, przyciągnęłam kufer do jadalni i ostrożnie rozłożyłam jego zawartość na całej dostępnej powierzchni. Usiadłam, wzięłam głęboki oddech i zaczęłam czytać zawartość kapsuły czasu, którą mój ojciec zapakował siedemdziesiąt lat temu.
Jak wielu jeńców, mój ojciec rzadko mówił o czasach swojej niewoli. Jeśli już cokolwiek wspominał, robił to nadzwyczaj nonszalancko. Gdy pytałam go na przykład o to, w jaki sposób trafił do niewoli, on odpowiadał: „Cóż, po prostu pojawili się na wzgórzu i machając flagą oznajmili nam, że jesteśmy pojmani)”.
W ciągu dwóch tygodni przygotowań do mojej wizyty w Szubinie, zatopiona w zawartości kufra zaczęłam poznawać jego historię.
Kiedy zaciągał się do Armii Stanów Zjednoczonych, mój ojciec, syn niepiśmiennych rosyjskich imigrantów wyznania Mojżeszowego, był 21-letnim absolwentem uczelni wyższej. Był jednym z pierwszych, którzy trafili do Oflagu 64, i jednym z ostatnich, którzy go opuścili.
Podporucznik Seymour Bolten, jeniec numer 1477, listopad 1943.
W czasie niewoli przechowywał wszystkie listy, które otrzymywał, tworzył też małe kopie wszystkich listów, które wysyłał i skrupulatnie odnotowywał informację o każdym otrzymanym liście czy paczce. W małym dzienniku z niebieską okładką spisywał informacje o tym, gdzie i kiedy przebywał – począwszy od walk w Północnej Afryce, przez Oflag 64, aż do Rembertowa i Odessy.
W tym sam dzienniku, doskonalił swój język rosyjski – a było to zajęcie, którego Niemcy zabraniali jeńcom.
Posłuszny rozkazom Starszego Oficera Obozu, Pułkownika Thomasa Drake’a, dbał o zdrowy tryb życia oficera: starał się znaleźć sobie pożyteczne zajęcie, był zawsze schludny i dostojny. Pracował nad dwoma obozowymi gazetami, był członkiem obozowego Komitetu Bezpieczeństwa, śpiewał tenorem w obozowym chórze oraz był obozowym tłumaczem.
Dwa tygodnie pośród zawartości kufra minęły bardzo szybko i pod koniec stycznia 2015 roku stanęłam przed opuszczonym budynkiem dworca kolejowego w Szubinie, gdzie spotkałam Mariusza po raz pierwszy. W miejscu, gdzie jeńcy przybywali do tego miasta, opowiedział mi, jak przebiegała ich trzydniowa podróż z poprzedniego miejsca osadzenia: upakowani w wagonie, z wiadrem zamiast latryny, i z niewielką, jeśli w ogóle, ilością pożywienia czy wody.
9 czerwca 1943 roku mój ojciec był jednym ze około 150 Amerykańskich oficerów, którzy wysiedli z ciemnego bydlęcego wagonu mrużąc oczy od słonecznego światła. Stojąc na tych samych torach, ogarniałam wzrokiem bezkresny płaski krajobraz otaczających pożółkłych pól i kolejowych podkładów.
Słowa mojego przewodnika przerwały letarg: „Z tego miejsca maszerowali do obozu, niewiele ponad milę stąd, ale czasem niektórzy byli w tak złej kondycji, że zabierało to niemal trzy godziny”.
Zamarłam: czy był przerażony? Czy mógł być jednym z tych w złym stanie. Miałam tylko nadzieję, że choćby z tego względu, że do obozu przyjechał w czerwcu, było mu dużo cieplej, niż nam tego szarego mroźnego styczniowego dnia.
Opuszczając teren dworca zatrzymaliśmy się obok nieczynnej od dawna szubińskiej wieży ciśnień. Chociaż jej ściany do wysokości niemal 20 stóp oplatały uschnięte winorośle, nie mogłam wyjść podziwu dla precyzji muru wykonanego z cegieł, zaokrąglonych łuków i okrągłych okien.
Nad jednym z okien był wyblakły biały prostokąt i napisana pogrubionymi czarnymi literami nazwa "Szubin".
“Spójrz uważniej”.
Pamiątka czasów okupacji niemieckiej na Szubińskiej wieży ciśnień.
Pod napisem "Szubin" przebijał się wyblakły inny napis – "Altburgund", niemiecka nazwa, którą nadali naziści w 1939 roku przejętemu miastu. Znów zamarłam i poczułam głęboki chłód. Litery te wciąż przebijają się jako ważne przypomnienie minionych czasów.
Zwiedzając miasto i Muzeum Ziemi Szubińskiej spędziliśmy wspólnie sześć godzin, po czym na terenie byłego obozu dołączył do nas Dyrektor Zakładu Poprawczego, Pan Wiesław Guziński.
Ten dzień spędzony w Szubinie odmienił moje życie.
Z Wiesławem Guzińskim i Mariuszem Winieckim, Szubin, styczeń 2015 i wrzesień 2017.
Od tego czasu, przeczytałam każdy z 342 listów znalezionych w kufrze, rozmawiałam z tymi, którzy te listy pisali albo z ich potomkami. Przeczesałam stronę internetową Stowarzyszenia Oflag 64 i miałam szczęście przeprowadzić rozmowy z kilkoma byłymi jeńcami oraz ich potomkami.
Odwiedziłam liczne archiwa i muzea, zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Polsce. Na kanwie tych listów piszę książkę o życiu mojego ojca w niewoli – życiu, którego nigdy w pełni nie ujawnił – oraz o tym, jak to życie ukształtowało go i wpłynęło na to, jaką był głową naszej rodziny.
Badanie zawartości kufra było naprawdę pasjonujące, ale nic nie może się równać dosłownie z podróżą śladami mojego ojca. W 2017 roku wróciłam do Polski na dwa tygodnie.
Przyjazna i kompetentna sieć kierowała mną we właściwych kierunkach: Marek Łazarz w Muzeum Obozów Jenieckich z Żaganiu, Miłosz Stroński i Arkadiusz Maciejewski z Muzeum Uzbrojenia w Poznaniu, i Rafał Górecki, dowódca Grupy Rekonstrukcji Historycznej „Green Light”. Przewodnicy Ci przybliżyli mi zarówno trudności jakich doświadczali jeńcy oraz cywile w okupowanej Polsce, jak i ich zaradność w pokonywaniu tych trudności. Dbałość o dokładność historyczną nie ustępowała zaraźliwej pasji, którą się hojnie dzielili.
Jednym z pierwszych przystanków był Poznań, tętniące życiem miasto leżące około siedemdziesięciu mil na południowy zachód od Szubina. Mój ojciec odwiedzał „Posen” (jak nazywali go Niemcy) wiele razy towarzysząc innym jeńcom w drodze do szpitala jako tłumacz. Podróżowali oczywiście pod eskortą uzbrojonego strażnika.
Jego wizyta w Poznaniu, która szczególnie mnie interesowała, miała miejsce 12 lipca 1944 roku. Kiedy mój ojciec oraz jego towarzysze niewoli w Oflagu 64, George Durgin, John Rathbone i Patrick Teel, wyszli z dworca kolejowego, usłyszeli od ich strażnika, Gefreitera Arthura Schimmela wskazującego jego karabinem na rynsztok: ”Idziecie tędy rynsztokiem, nie chodnikiem. Takie mam rozkazy od Hauptmana Mennera”.
Mój ojciec odpowiedział mu: „Byłem w Poznaniu wiele razy i nigdy nie słyszałem o takim rozkazie”.
W ten sposób wszczął kłótnię ze strażnikiem Armii Trzeciej Rzeszy.
Podporucznik Seymour Bolten, jeniec Oflagu 64, styczeń 1944.
We wrześniowe popołudnie 2017 roku, stojąc pod współczesnym dworcem kolejowym w Poznaniu odnalazłam fragment bruku i przedwojenne schody. Wyobraziłam sobie tłum, który zaczął się gromadzić widząc młodych Amerykanów stawiających się wzburzonemu Schimmelowi. Myślałam też o późniejszym zeznaniu Schimmela, w którym oświadczył, że “Bolten był wyraźnie podekscytowany”. Założę się, że był.W wyniku tego incydentu został postawiony przed Sąd Wojskowy i rozprawa odbyła się dwa miesiące później w Gnieźnie.
Strażnicy SS, z opaskami ze swastyką na ramieniu, torowali w Gnieźnie drogę starając się utrzymać przechodniów w bezpiecznej odległości. Z dworca kolejowego, przez malowniczy plac w mieście prowadzili „niebezpiecznych” jeńców w kierunku bram trzynastowiecznego klasztoru Franciszkanów. Amerykanie spędzili straszną noc przed procesem w murach okupowanego przez nazistów sanktuarium.
Wspólnie z Mariuszem odwiedziłam klasztor w Gnieźnie. Mnich Franciszkański przywitał nas w bramie i poprowadził do świeżo odmalowanego na biało przedsionka z niskim romańskim sklepieniem. Był bardzo gościnny, ale nie omieszkał nadmienić, że rzadko pozwalają odwiedzać to miejsce, w szczególności, jeśli wśród odwiedzających są kobiety. Wyraziłam swoją wdzięczność.
Zbiory XVI wiecznych ksiąg w Klasztorze Franciszkanów.
Skinął głową i poprosił, żebym opisała pokoje, w którym spali jeńcy. Na podstawie zapisków Clarence’a Fergusona i Lu Wilcoxa, jeńców prawników, którzy im towarzyszyli, powiedziałam mu, że pokoje te były połączone oraz opisałam widok z okna na drugim piętrze.
Mnich ponownie skinął głową i skierował swoje kroki w kierunku szerokich, spiralnych drewnianych schodów.
Podążyliśmy za nim. Jedynym dźwiękiem, jaki nam towarzyszył, był stukot moich butów o podłogę z ciemnych szerokich desek. Myślałam o mężczyznach, którzy wchodzili po tych schodach w 1944 roku i zastanawiałam się jaki dźwięk mogły wydawać ich zużyte sznurowane buty odbijając się echem po tych pomieszczeniach. Starałam się iść ciszej.
Gdy dotarliśmy na górę schodów, wiedziałam, że jesteśmy we właściwym miejscu. W kąciku na końcu korytarza, znienawidzony w Oflagu 64 Hauptman Zimmerman, na małym drewnianym krześle posadził strażnika, który miał czuwać przez całą noc. Pokój miał rząd wysokich okien wychodzących na wewnętrzny dziedziniec budynku. Stanęłam bliżej parapetu i podobnie jak oczom jeńców ukazał się trawiasty krużganek, gdzie onegdaj strażnicy SS stali z wycelowanymi w okna na drugim piętrze karabinami z bagnetami.
Nasza wycieczka zakończyła się na dole, przy wąskich drewnianych podwójnych drzwiach prowadzących na zewnętrzny dziedziniec. Mnich wyjaśnił, że 1944 roku od tej strony wchodziło się do klasztoru.
Wtrącił: „To tymi drzwiami twój ojciec wszedł do klasztoru i tędy go opuścił”.
Drzwi wyglądały na wystarczająco szerokie, żeby przepchnął się przez nie jeden jeniec z blaszaną miską i menażką brzęczącymi o siebie z wnętrza jego chlebaka i zwiniętym płóciennym śpiworem wetkniętym pod ramię.
Po kilku minutach podziękowaliśmy naszemu gospodarzowi i skierowaliśmy kroki do naszego następnego przystanku, stojącego obok o przecznicę dalej.
Zatrzymaliśmy się przed budynkiem sądu, gdzie jesienią 1944 roku Polowy Sąd Wojskowy Oddział 192 Trybunału Ludowego prowadził rozprawę sodową, w której oskarżonymi byli jeńcy Oflagu 64. Niemcy zbudowali ten wielki budynek w celu zastraszenia ludności, pokazania swojej dominacji – jego ozdobna fasada z ciemnej cegły zajmowała całą długość bloku, a pięć pięter olbrzymich łukowych okien spoglądało na chodnik.
Pomyślałam o liście ojca wysłanym do domu później tego samego tygodnia, w którym odbył się proces: „… trafiłem na dywanik za to, że byłem niegrzecznym chłopcem. Przypomnij, żebym o tym opowiedział.”
Dwa dni po wizycie w Gnieźnie, odwiedziłam Szubin i w końcu spotkałam inne „dzieci jeńców” z którymi do tej pory komunikowałam się tylko na odległość. W grupie tej był David Weinstein, bratanek byłego jeńca Leonarda Feldmana, który przyjechał tam, żeby kręcić film dokumentalny o doświadczeniach jego wuja.
Podczas popołudniowych zdjęć do filmu Davida, spędziłam czas z Markiem Kapsą, wnukiem innego szubinianka, Józefa Kapsy. We wrześniu 1939 roku hitlerowcy skonfiskowali jego dom rodzinny oraz drukarnię. On sam został wysiedlony do Generalnej Guberni, a w jego drukarni zainstalował się Willie Kricks – Niemiec, który wraz żoną prowadził tę drukarnię. Ostatecznie Kricks został też strażnikiem w Oflagu 64.
Z Markiem Kapsą, wrzesień 2017.
Raz w miesiącu, począwszy od października 1943 roku, mój ojciec, Diggs oraz uzbrojony strażnik wychodząc przez kratową bramę Oflagu 64, skręcali w lewo w ulicę, której nazwę Niemcy zmienili na Adolf Hitler Strasse, po czym skręcali w prawo w wąską kręta drogę. Na miejscu w parterowej ceglanej drukarni Diggs rozplanowywał zatwierdzone przez cenzora teksty na roboczej stronie „The Item”. Mój ojciec natomiast stał obok i tłumaczył instrukcję dot. składu zecerskiego na język niemiecki. Ponad 70 lat później, miałam zaszczyt dzięki uprzejmości Marka Kapsy odwiedzić to samo miejsce.
Później tego samego popołudnia, przed Barakiem #9 w Oflagu 64, przyglądaliśmy się rekonstruktorom z Grupy Rekonstrukcji Historycznej „Green Light” przygotowującym się do wydarzenia pt.: „Żywa Lekcja Historii Oflagu 64”. Odziani w mundury w kolorze khaki i szaro zielonym, które znałam dotąd tylko z fotografii, ożywili obóz. Częstowali nawet ciężkim jak cegła niemieckim ciemnym chlebem upieczonym z trocinami według oryginalnego przepisu. (Mam nadzieję, że nie obrażą się, jeśli powiem, że w najlepszym razie, był bez smaku).
Z Rafałem Góreckim, wrzesień 2017.
Z ekranu mojego laptopa pokazałam rekonstruktorom zdjęcia znalezione w kufrze. Natychmiast wyciągnęli ze swoich pudeł z wyposażeniem takie same płaszcze i buty, w które byli ubrani na zdjęciach jeńcy Oflagu 64. Opisywali w szczegółach jak zmieniało się wyposażenie poszczególnych elementów umundurowania, jego zalety i wady, użyteczność i trwałość.
Ci młodzi ubrani w wojskowe płaszcze ludzie, byli w tym samym wieku, co mój ojciec, kiedy został jeńcem. Przez dwa następne dni za każdym razem, gdy tylko ktoś w „kurtce mojego ojca” (M41, teraz już wiem) pojawił się w zasięgu mojego wzroku, robiłam podwójne zdjęcie.
Następnego dnia, kilkaset osób przybyło na “Dzień w Oflagu 64”. Trzydziestu pięciu polskich rekonstruktorów – brytyjscy lotnicy, rosyjscy ordynansi i amerykańscy oficerowie – odtworzyło wydarzenia z prawie sześcioletniego okresu działania obozu.
28 stycznia 1945 roku Rosjanie “wyzwolili” jeńców obozu Oflagu 64. Mój ojciec spakował setki dokumentów, na których uwiecznił ostatnie dwa lata swojego życia w niewoli. Wyobrażam sobie jak uniósł je przez ramię w wysokiej okrągłej torbie, jakie nosili rekonstruktorzy. Wlókł te dokumenty ze sobą przez ponad trzy tysiące mil trwającej ponad dwa i pół miesiąca podróży: samochodem do Międzynarodowego obozu dla byłych jeńców alianckich w Rembertowie, pociągiem do Odessy, skąd statkiem przepłynął do Egiptu.
Moje ostatnie wspólne zdjęcie z tatą, czerwiec 1983.
Przez resztę swego życia trzymał tę kolekcję przy sobie gdziekolwiek się przenosił, i w końcu stała się bezcennym skarbem dla nas. Jestem wdzięczna, że przechował ten cenny ładunek, jego kapsułę czasu, kronikę jego doświadczeń, o których nie wolno zapomnieć.
Źródła:
- Diggs, Frank. Americans Behind the Barbed Wire. Vandamere Press, 2000.
- Ferguson, Clarence. Kriegsgefangener (Prisoner of War). Texian Press, 1983.
- Wilcox, Lu. “Life in Prisoner of War Camp.” Oflag64.us/capture-and-camp-life.html.
- “Notes Pertaining to the Trial of Bolten, Durgin, Rathbone, Teel,” 1944-1945; Box 31; War Crimes Division, Records of the Office of the Judge Advocate General, Record Group 153; National Archives & Records Administration, College Park, Maryland.
- Podziękowania dla Julie Gionfriddo, córki byłego jeńca Jacka Rathbone'a oraz Debby Churchman, córki byłego jeńca J. Franka Diggsa.
© 2017 Susanna Bolten Connaughton
Copyright © for the Polish translation by Mariusz Winiecki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz