19 gru 2018

Jak mieszkańcy Szubina pomagali jeńcom alianckim II

Poniższy tekst jest kontynuacją części pierwszej artykułu autorstwa Czesława Sobeckiego, który ukazał się w styczniu 1970 roku na łamach Gazety Pomorskiej. Ta druga część została opublikowana tydzień później, również w wydaniu weekendowym 24/25.01.1970.

***


Planując ucieczkę Bryks i jego koledzy pomyśleli również o cywilnej odzieży oraz o dokumentach. Cywilne ubrania jak również czarną farbę niezbędną do “przeróbki” mundurów na cywilne ciuchy dostarczyli im Polacy. Jachalski ofiarował swój aparat fotograficzny, którym przyszli uciekinierzy wykonywali sobie zdjęcia paszportowe. Filmy wywoływano u Henryka Szalczyńskiego. U niego też robiono odbitki. Niezbędne formularze do dowodów (tzw. kennkart) dostarczył podobno pracujący w Zarządzie Miejskim jako goniec Ignacy Kowankowski. Erdmann postarał się o hitlerowskie znaczki stemplowe, pieczątki podrobili sami jeńcy, którzy jak głoszą wieści, urządzili sobie na terenie obozu prowizoryczną drukarnię.

Z opowiadania pp. Jachalskiego i Erdmanna dowiedzieliśmy się, iż osobą która udzielała stałej pomocy jeńcom angielskim i która była łączniczką Bryksa, była sprzedawczyni sklepu kolonialnego Stefania Maludzińska (obecnie Rakoczy). Panna Stefania kontaktowała się z Bryksem m. in. przez 14-letniego Stefana Frankiewicza, który jako przyuczony blacharz-instalator zatrudniony był również na terenie oflagu.


– Często nosiłem im z miasta żywność i cywilną odzież – opowiada Stefan Frankiewicz (który mieszka obecnie z Bydgoszczy). Kontaktowałem się przede wszystkim z czeskim majorem w mundurze RAF-u. On prosił mnie o dostarczenie łopatek, „kombinerek” i innych narzędzi, które mu dostarczyłem. Narzędzia te potrzebne były do kopania tunelu. Zwierzył mi się również z planów ucieczki i krótko przed nią prosił o mapy Niemiec i Polski. Miejscem naszych spotkań (o których nie wiedział nawet mój starszy współtowarzysz pracy Wilhelm Musialik) była kotłownia. Tam też nastąpiło pożegnanie z sympatycznym Czechem i jego angielskimi kolegami. Wymieniliśmy pamiątkowe znaczki. Gorąco dziękowali mi za pomoc. Otrzymałem też kilka zdjęć z podpisami i adresami moich znajomych z obozu. Pamiętam, że jednemu z nich było na imię John. Żegnaliśmy się ze łzami w oczach, obiecując sobie, że po zwycięstwie będziemy pisywać do siebie…

Pora teraz na relację pani Stefanii Rakoczy (z domu Maludzińska). Jak już wspomnieliśmy pracowała ona w sklepie kolonialnym u Niemca Guentera Jeschkego i pierwsza dowiedziała się prawdziwego nazwiska czeskiego majora. – Poznałam go listownie – przez jego kolegę – wspomina pani Stefania – Ten ostatni przychodził często do naszego sklepu po towar i dowiedziawszy się, że jestem Polką przyniósł któregoś dnia list napisany po polsku. Autorem listu był mjr Bryks. Kiedy poznaliśmy się lepiej i nabraliśmy do siebie zaufania poprosił mnie o wypożyczenie aparatu fotograficznego (p. Stefania uzyskała go jak wiadomo od Jachalskiego). Później wtajemniczył mnie w szczegóły ucieczki. O ile dobrze pamiętam miała ona miejsce w początkach marca 1943 roku.

Potwierdzają to poprzedni nasi rozmówcy, chciaż nikt z nich nie potrafi podać dokładnej daty. Nic dziwnego, przecież od tego czasu upłynęło przeszło 26 lat. Wiele zatarło się w ludzkiej pamięci – westchnęła pani Stefania, którą odwiedziliśmy w Toruniu, w jej jasnym, pachnącym świeżą farbą mieszkaniu przy ul. Jaroczyńskiego.

– Pyta pan w jaki sposób przebiegła ucieczka? – Ano dość prozaicznie. Bryks i jego kolega Anglik wyjechali rano lub w południe z obozu w zbiorniku od gnojówki. Dobiero w nocy tego dnia uciekło przez tunel 45 jeńców, czyli cały jeden barak. O ile pamiętam to Bryksa i jego kolegę wywiózł z obozu Franciszek Lewandowski. Najpierw zawitali do mieszkania mych rodziców, skąd doprowadziłam ich do Lewandowskich...

Szukamy więc Franciszka Lewandowskiego. Niestety, mieszka on w Zielonej Górze, ale w Szubinie przy ulicy Nakielskiej mieszka jego kuzyn Kazimierz. Od niego więc dowiadujemy się dalszych losów dzielnego majora Bryksa i jego towarzyszy.

– Razem z bratem Stanisławem i kuzynem Franciszkiem pracowaliśmy jako parobcy na majątku Szubin-wieś – zaczął swe opowiadanie p. Kazimierz Lewandowski. – Zarządcą, czyli „treuheanderem” był Niemiec o nazwisku Widerher. Dwa razy w tygodniu jeździliśmy do oflagu po gnojówkę z tamtejszych latryn i ubikacji. Nie pamiętam dokładnie od kogo, ale wydaje mi się, że od Stefy Maludzińskiej dowiedzieliśmy się, że Czech w angielskim mundurze i jego koledzy chcą uciec. Mieliśmy im w tym pomóc, gdyż Bryks i jeden z jego kumpli umyślili, aby zwiać w fasie od gnojówki…


Pamiętam, że Franek zajechał tam z fasą w piątek i wyprzegnąwszy konie zostawił ją na terenie obozu. Zrobił to zaś dlatego, gdyż otwór, którym wlewano gnojówkę był za mały i Bryks, który był silnej budowy nie mógł się przez niego przecisnąć. „Wachmanom” Franek powiedział, że ponieważ gnojówki jest za mało, wróci po fasę za dwa dni. W międzczasie Bryks i Anglik, zdaje się, że nazywał się on John Moritz, powiększyli otwór i dwa dni później (było to chyba 4 marca 1943 r.) bez przeszkód wyjechali w fasie z obozu. W nocy uciekli przez podkop ich koledzy.

Jeden z nich (był to Jugosłowianin), przywędrował do mieszkania mojego kuzyna Tadeusza Lewandowskiego. Doprowadził ich tam Krawański. Przebywali tam już Bryks i Moritz, którzy uprzednio zatrzymali się na godzinę u Maludzińskich. Daliśmy im ciepłą kolację i cywilne czapki. Nocą wyprowadziliśmy ich do obory i „zakopaliśmy” w sianie. Przebywali tam przeszło tydzień. Potem, gdy minęło już niebezpieczeństwo ulokowaliśmy ich w pustej stodole, którą uprzednio dokładnie przetrząsnęli hitlerowscy żandarmi. Tam potajemnie dostarczaliśmy im jedzenie. Robiła to także Stefania Maludzińska oraz nieżyjąca już dziś Marianna Budziak.

Hitlerowcom nie udało się ująć Bryksa i jego towarzyszy. Stosunkowo łatwo natomiast ujęli pozostałych zbiegów. Uciekali oni bowiem tylko w tym celu, aby ułatwić zadanie Bryksowi i jego towarzyszom. Tylko Ci trzej myśleli na serio o ucieczce. Reszta uciekała tylko pozornie.

Co stało się z Bryksem i jego dwoma towarzyszami?

Z dalszych relacji Kazimierza Lewandowskiego i Stefanii Rakoczy dowiadujemy się, iż dwójka uciekinierów (zaopatrzona w żywność, mapy i dokumenty) opuściła 28 marca swoją kryjówkę i pociągiem towarowym (polscy maszyniści byli wtajemniczeni kogo będą wieźli) dotarli szczęśliwie do Bydgoszczy, a stamtąd do Generalnej Guberni. Byli to Bryks i nieznany z nazwiska Jugosłowianin, którzy chcieli uciec na wschód.

Trzeci uciekinier, Anglik John Moritz, zwichnął podczas ucieczki nogę. Wpadł w ręce Niemców koło Wieszek, tuż na skraju lasu. Przesłuchiwany na posterunku żandarmerii zmyślił na poczekaniu bajeczkę, iż czekał na samolot brytyjski, który miał go zawieźć do Wielkiej Brytanii – Moi dwaj koledzy już się tam znajdują – oświadczył bezczelnie Niemcom.

Tymczasem Bryks i jego jugosłowiański kolega przebywali już Warszawie, skąd nadesłali listy do swych szubińskich przyjaciół. Obaj uciekinierzy zdołali nawiązać kontakt z ruchem oporu i brali udział w powstaniu w getcie warszawskim. Jugosłowianin poległ w czasie powstania. Mjr Bryks dostał się po raz trzeci do niewoli hitlerowskiej i przebywał w obozie pod Królewcem. Przesłał stamtąd parę listów do Stefanii Maludzińskiej i Tadeusza Lewandowskiego. Po wyzwoleniu wrócił do swej ojczyzny. Jego ostatni adres: Mjr Józef Bryks, Olomonc, Musejni.

Trudno powiedzieć natomiast czy żyją i co porabiają inni jeńcy z Szubińskiego oflagu. Warto nadmienić, iż przez krótki czas znajdowali się wśród nich również lotnicy polscy walczący u boku swych brytyjskich towarzyszy broni. Jeden z nich nazywał się Henryk Skalski (nr jeniecki 3749) i przebywa obecnie w W. Brytanii.

Z innych jeńców brytyjskich przebywających w obozie szubińskim wymienić należy Petera Thomasa, b. podsekretarza w Brytyjskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Pilota tego, który wraz z polskimi kolegami brał udział w słynnej Battle of Britain spotkał przed kilku laty, podczas swego pobytu w  Londynie przewodniczący Prezydium WRN w Bydgoszczy – Aleksander Schmidt. Sir Peter Thomas zestrzelony został na Trzecią Rzeszą w 1942 roku i skierowany do oflagu w Szubinie. Dokładnie pamiętał szczegóły słynnej ucieczki z marca 1943 roku, w której jak należy przypusczać brał udział „uciekając na wabia”.

W Teksasie (USA), żyje były jeniec szubińskiego oflagu Amon Carter (junior). Do dnia dzisiejszego utrzymuje on serdeczny kontakt listowny z mieszkanką Szubina p. Praksedą Lewicką (podczas okupacji nosiła nazwisko Napierała), która udzieliła pomocy uciekającemu z obozu jego koledze. Mjr Amon Carter odwiedził wraz z żoną w 1956 roku b. obóz jeniecki w Szubinie i złożył krótką wizytę p. Lewickiej.

Pani Stefania Rakoczy wśród swych najdroższych rodzinnych pamiątek przechowuje zdjęcia ludzi, którym wydatnie pomagała w czasie okupacji. Honorowe miejsce wśród tych pamiątek zajmuje podziękowanie od głównodowodzącego RAF-u, za pomoc udzieloną podczas ostatniej wojny żołnierzom Brytyjskiej Wspólnoty Narodów.

Pani Stefania współpracowała również z jeńcami amerykańskimi. Jeden z „wachmanów” zauważył któregoś dnia, iż daje ona znaki ręką jankesom. W lipcu 1944 roku aresztowano ją i skazano na 8 miesięcy więzienia. Dzielna niewiasta uciekła jednak po dwóch miesiącach z więzienia i po wielu przygodach i perypetiach (warto by im poświęcić odrębny artykuł) dotarła do Bydgoszczy, a stamtąd do… Szubina, gdzie – ukrywając się u znajomych – szczęśliwie doczekała wyzwolenia.

Represje okupanta dotknęły również matkę p. Stefanii, która za podrzucenie jeńcom trzech bułek, skazana została na tyleż miesięcy więzienia. Podobną karę otrzymał Wilhelm Musialik, w mieszkaniu którego znaleziono podczas rewizji trzy angielskie papierosy. Gestapowcy nie oszczędzili również 14-letniego Stefana Frankiewicza. Poddali go brutalnemu przesłuchaniu, grożąc nieustannie pejczem. Dzielny chłopak nie załamał się i nie wsypał swych alianckich przyjaciół. Z opowiadania jego wynika jednak, że wiele nie brakowało do kompletnej wsypy.


Otóż jak wspomnieliśmy uprzednio, otrzymał on od swych przyjaciół z oflagu kilka zdjęć z autografami i adresami jeńców. Zdjęcia te nosił stale przy sobie, tuż pod przepustką do obozu, którą przechowywał w celofanowej oprawce. W czasie przesłuchania gestapowcy zażądali okazania przepustki. Dopiero wtedy Frankiewicz zorientował się, że zapomniał o znajdujących się pod ausweisem kompromitujących zdjęciach. Na szczęście, gestapowcy nie spostrzegli, że pod ausweisem znajdują się zdjęcia i nie doszło do wpadki.

Matka Frankiwicza dowiedziawszy się od syna o tym incydencie spaliła w nocy wszystkie zdjęcia, pozbawiając syna drogich, ale jakże niebiezpiecznych w owych czasach pamiątek. Z tamtych lat pozostała Frankiewiczowi jedynie gwiaździsta odznaka z krzyżem pośrodku i francuskim napisem „Honi soit qui mal y pense” (hańba temu, który o tym źle myśli).

CZ. SOBECKI

PS. Autor artykułu zdaje sobie sprawę z tego, że relacja jego nie jest pełna i posiada braki. Pragnąc uzupełnić i dać w miarę możliości wierny obraz wydarzeń sprzed blisko 27 lat, prosi wszystkich, którzy mogliby udzielić informacji na temat pomocy ludności polskiej dla więźniów Oflagu XXIB w Szubinie o telefoniczne lub listowne skontaktowanie się z redakcją. Przy okazji pragnie serdecznie podziękować tow. Hieronimowi Kaproniowi z KP PZPR za pomoc udzieloną w zbieraniu materału do artykułu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz